piątek, 25 listopada 2011

24 listopada

Po dwóch miesiącach nauki Bahasa Indonesia chcieliśmy pochwalić się poziomem naszej znajomości języka. Po znalezieniu informacji o międzynarodowym festiwalu masek, który odbywa się w dniach 23- 25 listopada 2011 w regionie Buleleng wyruszylismy do Tejakuli, centrum wydarzeń festiwalowych. Na miejscu brak jakichkolwiek informacji sprawił, że musieliśmy poprosić o pomoc lokalnych. Po 10 minutowej rozmowie z Panem X o międzynarodowym festiwalu masek, ustaliliśmy, że Pan X poprowadzi nas na miejsce - 2 km prosto, potem w lewo i dalej 5 km prosto. Po zapewnieniach Pana X, że rozumie o co chodzi i doskonale wie, co to jest festiwal masek, wyruszyliśmy. Po 10 minutach znaleźliśmy się w salonie kosmetycznym, w którym zaproponowano nam świetne maseczki nawilżające. Po wyjaśnieniu nieporozumienia, Pan X powiedział, że teraz już wie o co nam chodzi. Zaufaliśmy mu ponownie i tym sposobem dotarliśmy do Hotelu Gala. Zapewne 'festiwal' i 'gala' w rozumieniu Pana X znaczą to samo, stąd jego pomysł na drugie miejsce. Kasia, która należy do osób wytrwałych postanowiła zaczerpnąć informacji na posterunku policji. Po pytaniu o festiwal masek dostała od oficera zielone maseczki chirurgiczne. Saya cinta bahasa indonesia!

5- 20 listopada

W odpowiedzi na liczne listy naszych fanów i wielbicieli naszego bloga, informujemy- Balibalindo ma się dobrze, funkcjonuje dalej, a krótka przerwa w postach związana była z karierą aktorską twórców bloga.



W sobotę dwa tygodnie temu zadzwonił do nas Misiu/ Bielu/ Michal Bielecki z Jawy i oświadczył, że jeśli w ciągu 24 godzin dostaniemy się do Semarangu to drzwi kariery aktorskiej w Azji staną dla nas otworem. Tym sposobem już w poniedziałek około 7 rano zostałem holenderskim księdzem, który już we wtorek rano został pojmany przez japońskich żołnierzy, a 5 godzin później jechał na pace wojskowej ciężarówki do obozu jenieckiego pod Semarangiem. W tym czasie Milena i Bielu zostali członkami grupy aktorów zwanej „ordinary people”. Ich zadaniem była ucieczka w popłochu przed japońskim najeźdzcą. W czasie zdjęć nauczono nas między innymi jak wykonywać znak krzyża w katolickim kościele, czy też jak udawać przerażonego gdy ktoś mierzy do Ciebie atrapą karabinu. Sztuczne wzruszenie, łzy na zawołanie, prowadzenie pseudo dialogu w milczeniu- to kolejene doświadczenia jakie mieliśmy szanse zebrać w Indnonezji. Uciekająca Milena, placzący Bielu i moje święte plecy w kinach całego świata już od czerwca przyszłego roku. Film w reżyserii Garina Nugorho - Balibalindo poleca!



















Po morderczej pracy na planie w Semarangu pojechaliśmy na zasłużony odpoczynek na przedmieścia Jogjakarty, dokładnie do indonezyjskiego odpowiednika warszawskiego Konstanicna, czyli wsi, gdzie mieszka i tworzy Bielu. W Jogjy za wiele nie robiliśmy, trochę pozwiedzaliśmy, po prostu miło spędzilismy kolejne dwa tygodnie życia.



Trafiliśmy na przedstawienie do teatru cieni. Na środku sali znajduje się płócienna tablica, na której z wykorzystaniem wayangów- skórzanych lalek, odgrywane są sceny z historii Ramajany. Miejscowi na pytanie o istotę powieści, odpowiadają, że to taka azjatycka wersja „Romeo i Julii”. W rzeczywistości elementy wspólne z Szekspirem nie występują. Obok sceny ulokowany jest gamelan- tradycyjny zespół indonezyjski, a wszystko otaczają rzędy krzeseł przeznaczonych dla widzów.






Zapewne największą atrakcją na jaką natrafiliśmy w czasie pobytu na Jawie, a przynamniej największą w opinii przewodników i broszurek dla turystów, było Borobudur- najbardziej okazała w Azji południowo- wschodniej świątynia buddyjska pełna grup wycieczkowiczów i sprzedawców pamiątek. Chociaż od kręcenia filmu minął niecały tydzień nasza sława rozeszła się tak szybko po indonezyjskich wyspach, że zamiast nacieszyć oko kilkusetletnią świątynią zostaliśmy rozszarpani przez stado naszych fanów. Średnio co 10 metrów czekała na nas grupa, krzycząca- Hey Mister, Mister photo, photo??. Cóż! jedyne co nam pozostało to pogodzić się ze sławą i nauczyć się z nią żyć.












Byliśmy też na wycieczce w Kaliurangu. Jest to niewielki park, położony w dolinie gór wulkanicznych. Pełno tam małp, mało turystów, wysoko, duszno i nawet chłodno.






Ale co do chłodu to poznaliśmy lepsze miejsce, gdzie chociaż przez chwilę można odpocząć od bezustannego upału. Tym miejscem są autokary. Autokary w Indonezji to wspaniały temat na pracę naukową. W czasie ostatniego wypadu skorzystaliśmy z usług kilku kompanii autokarowych, a każda z nich oferowała inną unikatową jakość podróży. Typ pierwszy- pełen luksus. W autokarze gra muzyka w tle, kładzione krzesła z podparciem pod nogi są rozstawione tak daleko od siebie, że nawet osoba mojego wzrostu może wygodnie się położyć, każdy pasażer na wejściu dostaje kocyk i poduszkę, na tyle autobusu znajduje się działająca toaleta, a w cenie biletu wliczone są dwa obiady w przydrożnych restauracjach. Typ drugi- lux to nie tu. W autokarze na 50 miejscach jechało około 75 osób, stołki, podłoga, plecy pasażera obok- wszystko na czym można się oprzeć jest dobre, a miejsca na nogi można poszukiwać, ale poza pokładem. Autokar przez pierwsze 9 godzin jazdy nie zatrzymał się na postój więc dla niedoświadczonych z pełnym pęcherzem emocje jak na roller coasterze. W autokarze typu „lux to nie tu” interesujące jest, także wsiadanie i wysiadanie pasażerów. Mianowicie odbywa się ono przy prędkości około 15 km/h, w szczerym polu, na środku autostrady, w dowolnym miejscu wybranym przez pasażera. Typ trzeci- autokaro-cargo-pocztowóz. Malutki, rozklekotany busik wozi ludzi, zwierzęta, towary i pocztę. W 10 minut po wyruszeniu trafiliśmy do wulkanizatora, żeby napompować koła na dalsze 3 godziny drogi, które na koniec podróży znowu nie miały powietrza. Co jest wspólne dla niektórych typów autokarów- klimatyzacja działa pełną parą więc w środku jest około 14 stopni i można zamarznąć na śmierć, szczególnie jeśli jesteś niedoświadczonym pasażerem w cieniutkiej podkoszulce. Wspólnym elementem jest też styl jazdy kierowców autokarów. Prowadzący nie zdejmuje ręki z klaskonu, miga długimi światłami, a wszystko dlatego, że jedzie pod prąd, żeby nie stać w korkach. Autokary obowiązkowa atrakcja każdego turysty w Indonezji.

5 listopada

Budi to główny menager Loviny, specjalizujący się w zakresie: nieruchomości, motoryzacja, gastronomia, turystyka i medycyna. Prawdopodobnie większość stypendystów w Indonezji trafiła na swojego Budiego, który w ciągu 15 minut jest w stanie zorganizować praktycznie wszystko. Budiemu po miesiącu negocjacji udało się namówić nas na udział w głównej atrakcji turystycznej w mieście tj. porannej wyprawie na delfiny. Tuż przed wschodem słońca na brzeg piaszczystej plaży w Lovinie przypływają tradycyjne, balijskie łodzie, na których turyści wypływają w głąb morza, żeby podziwiać bawiące się delfiny. Taki opis owej atrakcji można znaleźć w przewodniku. Rzeczywistość odbiega trochę od zaprezentowanego obrazu. Kilkadziesiąt łódek napędzanych warczącymi silnikami odpływa z plaży. Na pokładzie każdej z nich znajduje się średnio od 4 do 6 zaspanych turystów uzbrojonych w aparaty i gigantyczne obiektywy, które praktycznie nie mieszczą się w środku takiej małej, drewnianej łódki. Po 40 minutach rejsu, cała flota zatrzymuje się i rozpoczyna się etap poszukiwania delfinów. Wszyscy wypatrują szarej płetwy grzbietowej, poruszającej się nad poziomem morza. Najgorsze zaczyna się kiedy ktoś takową zauważy. W ciągu 10 sekund od „upolowania płetwy” stado rozpędzonych łodzi, z tysiącem przygotowanych do ataku aparatów rozpoczyna pościg za delfinem. Marzeniem każdego turysty jest uchwycenie ssaka z jak najmniejszej odległości, a marzeniem każdego rybaka zaspokoić potrzeby turysty. Oczywiście większość ściganych delfinów, w momencie kiedy zorientuje się, że jest na celowniku chowa się kilkadziesiąt centymetrów niżej i cała zabawa rozpoczyna się od początku.












wtorek, 1 listopada 2011

31 października - 1 listopada


Od powrotu z Lomboku mieszkańcy Bali rozchwytują nas i zapraszają na uroczystości weselne. W poniedziałek braliśmy udział w hinduskich ceremoniach w domu pana młodego, dzisiaj z kolei pojechaliśmy na przyjęcie weselne kolejnej pary młodej. Obie imprezy odbywały się rano, przy dźwiękach gamelanów i suto zastawionych stołach. Jako egzotyczni goście byliśmy traktowani w specjalny sposób i stanowiliśmy jedną z najważniejszych atrakcji obu imprez. Przez cały czas byliśmy obsługiwani przez członków rodzin, którzy donosili nam jedzenie i napoje, wodzirej średnio co 15 minut informował wszystkich zebranych o obecności specjalnych gości z Polski, a na koniec stanowiliśmy główny element zdjęć z młodą parą. Przyznam, że dziwne odczucia nachodzą człowieka kiedy wszyscy go obskakują, a on pierwszy raz w życiu widzi parę młodą na oczy. Jedyne co nam zostaje to się z tym pogodzić.










22-28 października 2011

W czwartek postanowiliśmy wyjechać na nieco dłużej z Bali co wiązało się z załatwieniem formalności na uniwerystecie, czyli z obowiązkiem wydania sobie samemu zgody na wyjazd. Po autoakceptacji podania w piątek wyruszyliśmy na Lombok. Po 6 godzinach na skuterze i 5 na promie znaleźliśmy się w Mataram, czyli największym mieście na wyspie. Lombok różni się od Bali: jest tam znacznie mniej ludzi, znacznie więcej muzłumanów i praktycznie żadnych atrakcji. Według Lonely Planet w Senggigi na północ od Mataram znajduje się najpiękniejsza plaża na świecie, poniżej zamieszczamy jej zdjęcie i pozostawiamy bez komentarza.



Na Lomboku występuje jeszcze jedno zjawisko, którego nie ma na Bali. Mianowicie bardzo dużo mieszkańców wykorzystuje do transportu wozy konne.


Z górzystej wyspy postanowiliśmy uciec jak najszybciej na jedną z wysp Gili. Gili Meno-wysepka na oceanie Spokojnym, 500x 1500 metrów, nie więcej niż 200 mieszkańców i 150 turystów, aby dostać się na wyspę trzeba dopłynąć drewnianą łódką, a po wyspie można przemieszczać się jedynie bryczką lub na piechotę. Przez 3 dni byliśmy w wakacyjnym raju. Snorkelling w lazurowej wodzie pełnej ryb i koralowców, opalanie się na piaszczystych plażach, owoce morza i drinki z palemką podane przez kelnera do leżaka na plaży. Po pierwszym miesiącu katorżniczej pracy na Bali należała nam się chwila spokoju...





Chwila odpoczynku skończyła się w momencie kiedy w portfelu zostało nam 10 000 rupii (3,68 zł), czyli idealnie tyle, ile potrzeba na bilet na Lombok. Po wizycie w kantorze ruszyliśmy na podbój wschodniej i południowej części wyspy. Był to właściwie rajd przez lombockie wsie i zagłębia lokalnych rzemieślników. Tym sposobem zwiedziliśmy suszarnię tytoniu w Sapit, warszataty tkackie w Sukarara i wieś pełną tradycyjnie budowanych domków w Sade (częścią tradycji jest zabezpieczenie domu przed moskitami polegające na nasmarowywaniu fundamentów domu krowią kupą).