poniedziałek, 3 października 2011

26- 30 września 2011

Od 5 dni jesteśmy w Singaraja, tutaj znajduje się nasz Uniwersytet. Miasteczko- 200 tys. mieszkańców, drugie co do wielkości na Bali, położone w północnej części wyspy. Generalnie południe Bali przeznaczone jest dla turystów, północ dla miejscowych. Oznacza to mniej więcej tyle, że u nas są niższe ceny i prawdziwie indo życie, a na południu prawdziwy paradise dla zachodnich bogaczy. W Singaraja nocą chodniki należą do szczurów i karaluchów, te pierwsze wyglądają jak w Polsce, karaluchy za to są bardziej przypakowane od naszych. Zamiast piaszczystej plaży mamy port, z toną śmieci na m2, po którym chodzą bezpańskie psy, a nieopodal wśród palm pasą się krowy. Kilka kilometrów na zachód od Singaraja znajduje się Lovina, jedno z niewielu miasteczek przystosowanych dla turystów w tej części wyspy. Przystosowali się właściwie mieszkańcy okolicznych wiosek, którzy rozstawieni co 1oo metrów na plaży oferują bransoletki, chusty i drewniane figurki, jak twierdzą wszystko w rewelacyjnej cenie i tylko dla nas. Co do przykładowych cen w Lovinie- po ogarnięciu cyfr w języku indonezyjskim byliśmy w stanie kupić parę RayBanów za 7,5o PLN. Z Loviny w poszukiwaniu nowego domu trafiliśmy na wieś. Wyglądała ona trochę inaczej niż typowe europejskie sioło. W środku palmowego lasu tu i tam stoją sobie chatki z bambusów, biegają świnie, kury, stoją wychudzone krowy na sznurach poprzyczepiane do palm. W pierwszej chwili po wjeździe do wsi trudno się zorientować, że ktoś tam w ogóle mieszka, dlatego potrzeba chwili, żeby wychwycić z palmowego lasu zarysy domów i innych zabudowań. Jednak pośród tego egzotyczno-wiejskiego klimatu można też znaleźć wille zbudowane z 300 letnich bali, z pełnym wyposażeniem wnętrz i basenem w ogrodzie.




Wczoraj wybraliśmy się na wschód. Jest tam kilka świątyń buddyjskich, które stoją na środku pola ryżowego. Po wejściu każdy dostaje chustę do zakrycia nóg i biały kwiatek we włosy. Większe uroczystości odbywają się w lutym, wczoraj mogliśmy tylko obserwować mieszkańców, którzy przychodzą składać ofiary bóstwom. Ofiara przeważnie ma formę niewielkiego koszyczka, utkanego z liści, w którym znajdują się kwiatki, kadzidła, jajka, pieniądze i woda. Na ulicach Sinagarja można spotkać Panie, które sprzedają produkty na ofiarę. Na co dzień owe koszyczki z zapalonymi kadzidełkami można znaleźć również na każdym rogu- na korytarzu w akademiku, na stolikach w restauracji czy na wejściu do banku.




W czasie wczorajszej wycieczki trafiliśmy na kolejną interesującą plażę. Na całym pasie ciągną się chatki z bambusów, przed którymi stoją łodzie. Pomiędzy nimi toczy się normalne wioskowe życie- gotowanie, pranie, sprzątanie wszystko na otwartej przestrzeni. Z zaskakujących zjawisk- Panowie Rybacy patroszyli złapanego w morzu żółwia. Wyglądało to mało przyjemnie, zdjęć nie będzie. Z rybackiej osady pojechaliśmy dalej na wschód, drogą która okrąża Bali. Po drodze palmy, morze, wulkan. Panowie w przydrożnych warsztatach kują w kamieniu buddyjskie posągi, z drewna tworzą meble i drzwi, nikomu raczej się nie śpieszy.



Powoli zaczyna nam się uprzykrzać jedzenie- ryż i kurczak, kurczak z ryżem i ryż z kurczakiem to, póki co nasza dieta. Nie ma też pewności czy po ogarnięciu słownictwa kulinarnego w bahasa indonezja będzie lepiej. Na śniadania jemy posiłki typowo obiadowe, na obiad również obiadowe i na kolacje też obiad i wygląda na to, że jest to typowe w tym kraju. W sklepach ciężko jest znaleźć coś poza chrupkami, zupkami w proszku, wodą, pieluchami. Ratunkiem są dwa duże sklepy w mieście, gdzie produktów jest dużo więcej, ale portfolio produktowe też nazbyt bogate nie jest.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz